Monika
Rakowska
„Historia pani Zosi”
Niedawno rozmawiałam z moją ciocią, Zofią
Rogalską. Zaciekawiły mnie jej wspomnienia z czasów drugiej wojny
światowej. Jej historia i najbliższej rodziny jest
fascynująca, zwłaszcza dzisiaj, opowiedziana po latach. Ciocia Zofia
tak wspomina tamte czasy:
Urodziłam się w Falmierowie w 1939 r. w dawnym
województwie bydgoskim. Moi rodzice, gdy zaczęła się wojna, zawieźli
mnie i mojego o 2 lata starszego brata do dziadków ze strony taty,
do Gromadna. Przeczuwali, że mogą być przesiedleni. Podczas
odwiedzin rodziców nasza sąsiadka, która była kuzynką mojej mamy
(Barbara Martin) wiedziała, że Niemcy przyszli ich wysiedlać.
Pojechała rowerem do Gromadna, aby im powiedzieć, żeby się schowali.
l moi rodzice ukrywali się przez dwa tygodnie w domu dziadków ze
strony mamy w Buczku.
Po tym czasie rodzice zamieszkali z nami u
dziadków. Dom dziadków składał się z dwóch pokoi i kuchni. Ja z
bratem i rodzicami spaliśmy w jednym pokoju, w drugim było
rodzeństwo taty: wujek Feliks i ciocia Stefka. Kuchnię zajmowali
natomiast dziadkowie. Mój dziadek był organistą. Gdy wywieziono i
rozstrzelano księdza, kościół zamknięto i powierzono klucze mojemu
dziadkowi. W tajemnicy przed Niemcami mój dziadek, gdy przyjeżdżali
Polacy, otwierał go, aby mogli się pomodlić. Jednak moi rodzice do
kościoła jeździli wąskotorową koleją do Nakła około dwa razy w roku.
W kościele ludzie, którzy chcieli się wyspowiadać, mówili sobie
nawzajem, w którym konfesjonale jest polski ksiądz i zaczynali
spowiedź, mówiąc po niemiecku: „niech będzie
pochwalony Jezus Chrystus”, a potem spowiadali się po polsku.
Mieszkaliśmy w organistówce, a po sąsiedzku na plebani mieszkała
rodzina niemiecka, która się nazywała Szarlota-Lardchold. Było to
małżeństwo z dwójką dzieci, zktórymi zaczęłam się przyjaźnić.
Ich ojciec wyjechał walczyć i zostawił swoją żonę Elżbietę z o rok
młodszą ode mnie córką, na którą mówiliśmy Pipi i z 7-miesięcznym
synem Klaustytem. Mój dziadek wraz z Martinami załatwili nam
zameldowanie oraz pracę dla mamy i taty u Niemca Waldemara Wódke.
Mama pracowała w polu, a tata był mechanikiem.
W domu mówiliśmy po polsku, a kiedy bawiliśmy się z Pipi i jej
bratem u nich w domu, mówiliśmy po niemiecku. Oni nas uczyli
niemieckiego, a my ich polskiego. Mój brat dwa lata uczył się w
szkole niemieckiej. Po wyzwoleniu musiał zacząć edukację od 1 klasy
po polsku. Był tak ambitny, że ukończył dwie klasy w jednym roku. Ja
chodziłam do szkoły już po wojnie w systemie siedmioklasowym.
Sklep w Gromadnie prowadziła rodzina Hamling. Kupowano na deputat i
na kartki. W sklepie był towar dla Niemców i Polaków. Np. był chleb
dla Polaków i Niemców, a do smarowania Polacy mogli tylko kupić
marmoladę, jak pamiętam, niezbyt smaczną. Dla Niemców było masło.
Urząd, gdzie dostaliśmy polskie obywatelstwo i zameldowanie, był w
Wyrzysku. W trakcie jak i po okupacji zwłaszcza Polacy nie mogli po
zmierzchu wychodzić z domów.
A kiedy Rosjanie wkroczyli do Polski, pamiętam, że strzelali z okien
naszego domu, w Falmierowie, do Niemców. A gdy paśli duże stada
owieczek, to te najmniejsze im podkradaliśmy i zjadaliśmy, aby
urozmaicić sobie jedzenie. W styczniu 1945 r. mogliśmy wrócić do
domu. Jednak w obawie przed Niemcami, którzy strzelali się cały czas
z Rosjanami i tworzyli zgrupowania, przychodziliśmy do Falmierowa,
by w dzień pracować na gospodarstwie, w nocy wracaliśmy do Gromadna.
Długo po wojnie, gdy byłam już mężatką i mój syn był juz dorosły,
pani Elżbieta Szarlota-Pardchold z Pipi przyjechały do Polski.
Odwiedziły mnie i moją mamę w Falmierowie. Niestety, od tamtego
czasu już nie mam z nimi kontaktu.