"Dramat
w ferie"
Nancy Rose z jej mężem Tomem i małą
córką Ronnie pojechali na ferie w góry. Miał to być miły rodzinny
wypad na narty, snowboard, potem termy, a na koniec gorąca
czekolada, ale coś poszło nie tak... Na miejsce dotarli w
poniedziałek, był wieczór więc tylko rozpakowali walizki, zeszli
na kolację do hotelowej restauracji, poszli spać. Nazajutrz, rano
około dziewiątej, gdy się obudzili, zjedli śniadanie. Wszystko
wskazywało na to, że wyjazd będzie udany. Pogoda zapowiadała się
świetnie nie tylko na ten dzień, ale na całe 10 dni pobytu. Cała
rodzina, ubrana w stroje narciarskie, zeszła na dół. Tom zamówił
taksówkę i pojechali na stok. Bawili się wspaniale. Ronnie uczyła
się jeździć, chciała zostać zawodową narciarką jak dorośnie. Mama
kupiła jej narty, kask i gogle, wszystko fioletowe, w ulubionym
kolorze dziewczynki. Wydawało się, że jest jak w bajce, ale do
czasu.
W drodze powrotnej rodzice zauważyli małą
restaurację nieopodal lasu, a jako że wszyscy byli już głodni, to
postanowili się tam zatrzymać. Mała skończyła jeść szybciej niż
rodzice i zapytała, czy może pójść ulepić bałwana na placu zabaw
tuż obok restauracji. Był na niego widok z okna przy stoliku pary,
więc się zgodzili. Widzieli ośmioletnią córkę bawiącą się na
śniegu, ale nagle Ronnie zniknęła im z oczu. Rodzice przerażeni
wybiegli na dwór krzycząc jej imię, zadzwonili na policję, kazali
sprawdzić kamery. Wiadomość o zaginięciu dziewczynki obiegła
natychmiast internet, lokalną telewizję, wszyscy włączyli się w
poszukiwania. Z monitoringu wywnioskowano, że malutką Ronnie Rose
porwał wysoki mężczyzna.
– Zabrał ją, zabrał naszą córeczkę. Jak on mógł? - ze łzami w
oczach mówiła Nancy.
– Wiem..., ale jakoś musimy sobie poradzić dopóki jej nie odnajdą
– w takim samym stanie odparł Tom.
– No ale przecież sam widzisz, że nic nie robią..
– Dzwonili z policji, zawiadomili już straż, ludzi, wszyscy jej
szukają
– To dlaczego nadal jej tu nie ma, czemu nie siedzi z nami przy
kominku?
– Nie mam pojęcia...
Policja po dwóch dniach od zdarzenia namierzyła porywacza. Okazało
się, że pracował w restauracji, w której rodzina jadła obiad.
Natychmiast zostały przekazane dane o jego miejscu zamieszkania,
numer telefonu, służby od razu podjęły odpowiednie kroki.
Mężczyznę odnaleziono w jego mieszkaniu, ale bez dziewczynki...
– Co dalej? - zastanawiała się sierżant Megan.
– Przeszukamy lasy, przecież ona musi gdzieś być..
Policjanci długo szukali dziecka. Pobliscy sąsiedzi
również przyłączyli się do akcji. Wszyscy chcieli ją uratować.
Wyobrażając sobie małe dziecko, bez opieki, w zimę, gdzie dookoła
tyle śniegu, każdemu łzy napływały do oczu, a w
szczególności rodzicom obwiniającym się za zaistniałą sytuację.
Nie ma jej. Pokój taki pusty, ona zniknęła. Nikt już nie pyta
kiedy znowu wyjdziemy na śnieg, nikt nie lepi bałwana. Nikt tego
nie robi, bo nikogo nie ma.
Poszukiwania trwały już trzy dni. Ronnie nadal
nie dawała znaku swojej obecności. Rodzice byli już zmęczeni
ciągłym siedzeniem na komisariacie, policja i inne służby traciły
pomysły, gdzie mogła się ukryć. Tom postanowił, że muszą wrócić do
hotelu, przebrać się, zjeść cokolwiek. Wezwali taksówkę i ruszyli.
W drodze powrotnej na skraju lasku zobaczyli mały schowek i
postanowili, że staną na chwilę. Wysiedli z samochodu i pobiegli w
jego stronę. Pukając do drzwiczek zawołali :
– Kochanie, jesteś tam? - a po chwili usłyszeli delikatnym
piskliwym głosem :
– Mama?
Odnalazła się. Cała zmarznięta, zmęczona Ronnie. Po tylu godzinach
poszukiwań, po tylu telefonach. Rodzice od razu zadzwonili na
komisariat, zabrali ją do szpitala, żeby upewnić się, czy jest
cała i zdrowa. Po godzinie w szpitalu, pojechali do hotelu,
ogrzali się na dole, przy kominku. Dziewczynka była przerażona
tym, co się jej przydarzyło.
Po kolejnych dwóch dniach
policjanci zatrzymali podejrzanego, a Ronnie proznała, że to on,
dodatkowo opowiedziała wszystko, co zapamiętała. Za to co zrobił,
został tymczasowo zamknięty