Dokładnie
dziś jest wigilijny poranek. Cała moja rodzina do domu zjechała
się już wczoraj. Do pokoju właśnie wbiegają moje wnuki -
bliźniaki Martyna i Filip oraz nieco młodszy Ignaś. Postanawiamy
ustroić razem choinkę.
- Heniek, przynieś no tu nam choinkę! - krzyczę nieco ochrypłym,
zmęczonym głosem. W końcu swoje lata już mam.
- Momencik, momencik - odpowiada mi mój mąż donośnie z piwnicy.
Nie mija nawet chwila, a Henryk pojawia się z drzewkiem w
drzwiach. Nie mam pojęcia, jakim cudem nadal jest tak silny.
Wydaje mi się, że ma taką siłę, jak wtedy, gdy się poznaliśmy. W
powietrzu zaczyna unosić się charakterystyczny zapach
świerkowego igliwia. Filipek włącza radio. Dziś słychać same
świąteczne piosenki, idealnie wpasują się w klimat ubierania
choinki. Nagle Heniek podchodzi do mnie, przytula mnie, po czym
daje mi całusa. Mimo tego, że jesteśmy po ślubie już tak długo,
nadal bardzo się kochamy. Madzia patrzy na nas z chochlikami w
oczach.
- Babciu…
- Tak, Myszko?
- Opowiesz nam, jak poznałaś się z dziadkiem? - pyta z taką
minką, że aż strach byłoby czegokolwiek jej odmówić. - Proszę!
Proszę! Proszę!
Siadam na fotelu, stawy już nie te, to trza odpocząć. Magdusia
siada bliziutko, a chłopcy przestają się ganiać i zaciekawieni
się dosiadają. Zaczynam swoją opowiastkę.
***
Siedzę w autobusie. Jest Wigilia, rok 1990.
Wracam do domu na święta ze studiów. W radiu słychać cicho
świąteczne hity, ale wolę zagłuszyć je muzyką z walkmana. W
zeszłym roku przywiozła mi go ciocia, bo na co dzień mieszka w
Ameryce. W słuchawkach pojawia się teraz Enjoy the Silence
Depeche Mode. To chyba moja ulubiona piosenka. Jedziemy już
chyba z dwie godziny, a końca nie widać. Że też tak daleko sobie
wybrałam ten uniwersytet. Wszędzie leży śnieg, a to też utrudnia
jazdę. Nagle autobus się zatrzymuje. Jakiś mężczyzna w średnim
wieku zaczyna głośno przeklinać kierowcę. Natomiast ów kierowca,
wcale nie zdenerwowany, mówi tylko:
- Panie, a co ja pan ci zrobię? Popsuł się, to się popsuł, dalej
nie pojedziemy.
Wzdycham nerwowo. Wyłączam muzykę. Zwijam manatki i wychodzę z
autobusu. Jesteśmy na jakiejś wsi zabitej dechami, więc muszę
gdzieś znaleźć telefon. Z torbami przeciskam się przez zaspy,
sporo napadało. Poszłam do pierwszego domu.
- Przepraszam, ma pani telefon w domu? - krzyczę do kobiety
trzepiącej pościel na podwórku.
- A gdzie tam, proszę pani, u nas we wsi to tylko Stasiakowie
mają.
- Niedobrze…
- Pani, ja widziałam, że młody Stasiak do sklepu szedł, po mąkę
chyba, to pani leci prosto i potem w prawo, to pani go znajdzie.
Idę w wyznaczonym kierunku. Śnieg zaczyna coraz mocniej
padać. Po chwili widzę zarys małego budynku z napisem
“sklep”. Wchodzę do środka.
- Dzień dobry, jest może pan Stasiak? - wołam.
- Dzień dobry, coś się stało? - odpowiada chłopak gdzieś w moim
wieku.
- Czy mogłabym skorzystać z telefonu?
Po zakupach kierujemy się do domu, podobno niedaleko.
- Pani to z daleka?
- Proszę Pana, nawet nie wiem, gdzie teraz jestem, ale ja z
Torunia.
- A, to daleko. Tak w ogóle przejdźmy może na ty. Heniek.
- Alicja. A ile masz lat?
- Dwadzieścia trzy, a pa- przepraszam, Alicjo?
- Tyle samo.
Rozmawiamy chwilę i nim się oglądamy, jesteśmy na miejscu.
Rzeczywiście blisko. Wchodzę do domu i od razu idę zadzwonić do
rodziców. Wybieram numer i czekam, aż ktoś się odezwie w
słuchawce. Odbiera mama.
- Mamo, nie będzie mnie na święta, autobus się zepsuł, a przez
najbliższe trzy dni nic tu nie jedzie. Nie, nie mam pojęcia,
gdzie się podzieję. Postaram się coś wykombinować, w razie czego
potem zadzwonię, jak mi się uda.
Odkładam słuchawkę. Podchodzi do mnie Henryk.
- Słyszałem urywek rozmowy, pytałem rodziców o zgodę, może
zatrzymałabyś się u nas? Nie ma szans, że się gdzieś dostaniesz,
jeśli tamten autobus zdechł.
- Naprawdę bym mogła? Bardzo dziękuję.
- Nie ma sprawy, tylko najwyżej trochę nam pomożesz - śmieje się
chłopak.
- Oczywiście, oddzwonię tylko do mamy. jeśli mogę.
- Jasne.
Po krótkim telefonie idę do kuchni. Witam
rodziców Henryka i dziękuję im za gościnę. Następnie wszyscy
zaczynamy robić pierogi na wieczór. Wszyscy świetnie się bawią.
Mija parę godzin. Po zrobieniu wszystkiego według tradycji
zasiadamy do jedzenia. Wszystko jest pyszne. Rozmawiamy żwawo na
różnorakie tematy.
- A ty studiujesz? - zwraca się do mnie ojciec Henryka.
- Tak, w Krakowie, na Uniwersytecie Jagiellońskim.
- Naprawdę? Ja też - mówi Henryk.
Po trzech dniach pojechałam prosto na uczelnię razem z
Henrykiem. Nie miałam czasu wrócić do domu. Razem z chłopakiem
spotykaliśmy się coraz częściej i częściej, aż w końcu staliśmy
się parą.
***
Wnuki patrzą na mnie z rozdziawionymi ustami, zresztą nie tylko
one. Do słuchania tej historii przyłączyły się też moje dzieci.
Następnie każdy wraca do robienia tego, co robiliśmy, a ja z
dzieciakami zaczęłam stroić choinkę.