Konrad Różycki
"Głos"
To był
wieczór, dwudziestego drugiego grudnia. Na zewnątrz nie było
mrozu ani śniegu, ciepło. Przez brak mrozu byłem smutny, bo
bałem się, że nie będzie śniegu na święta.
- Bez śniegu nie ma fajnych świąt – powiedziałem przed pójściem
spać.
Po kolacji poszedłem do pokoju, położyłem się w łóżku i
zasnąłem.
W nocy obudziłem się przez dochodzące z dworu jakieś trzaski i
uderzenia, jakby ktoś bombardował całą okolicę. Gdy wyjrzałem za
okno, dostrzegłem w świetle lamp padający śnieg, ale nie lekkie,
małe płatk, tylko spadające z nocnego nieba olbrzymie kule
śnieżne. Gdy uderzały o dach, miałem wrażenie, jakby miał on za
chwilę się załamać. Od razu wskoczyłem do łóżka i przykryłem się
pod same oczy. Kule uderzały coraz częściej, głośniej i
szybciej. Im głośniej uderzały tym bardziej się bałem.
Krzyczałem:
- Aaa!
Robiło się coraz straszniej.
Zamknąłem oczy, wszystko umilkło.
Gdy je otworzyłem, żeby zobaczyć,
co się stało, był już ranek. Nie wiedząc co się wydarzyło,
wyjrzałem za okno. To, co tam zobaczyłem, z miejsca mnie
zamurowało. Cały ogród był pokryty prawie półmetrową warstwą
śniegu, staw cały zamarznięty, a część drzew połamana od
ciężaru śniegu. Nie zastanawiając się, jak tyle śniegu spadło w
jedną noc oraz temperatura przez dziesięć godzin obniżyła się z
pięciu stopni do minus piętnastu stopni, zbiegłem na dół. Tuż
przed drzwiami zatrzymała mnie mama i zapytała:
- Dokąd ty idziesz?
- Na dwór – odpowiedziałem mamie.
- Jeszcze śniadanie nie zjadłeś – odpowiedziała.
Od razu wziąłem się do jedzenia,
bo chciałem jak najszybciej wyjść na dwór.
Po zjedzeniu śniadania, grubo się
ubrałem i wyszedłem na dwór. Od razu przywitały mnie moje psy.
Mimo iż futro mają czarne, to były całe białe. Zacząłem się z
nimi bawić, choć trochę dziwnie się zachowywały. Mówiąc dziwnie,
mam na myśli to, że nienaturalnie wysoko skakały i raz były
większe, a raz mniejsze. Pomyślałem, że mam już jakieś zwidy od
zimna, mimo że dopiero wyszedłem na dwór. Postanowiłem pójść na
tył ogrodu. Gdy tam przyszedłem, żadne drzewo nie było połamane,
co było też dziwne, bo z okna wydawały się połamane od śniegu.
Mały strumyk płynący z wysokości domu pięć metrów niżej wpadał
do stawu, był cały skuty lodem, chociaż w ogóle nie powinno być
tam wody, bo od dwóch miesięcy nie był on uruchamiany. Zszedłem
wzdłuż rzeczki na dół do stawu. Obszedłem go i poszedłem dalej
do lasu. Bardzo ładnie wygląda taki równy śnieg, zbyt równy
Nigdy w życiu nie widziałem tak równomiernie rozmieszczonego
śniegu. W każdym miejscu tyle samo śniegu – powiedziałem.
Śnieg był uformowany dokładnie tak samo jak ziemia pod nim, było
widać każdą nierówność terenu.
Po kilkunastu minutach przyszli
do nas nasi sąsiedzi, Mateusz i Emila, wraz z rodzicami. Gdy mój
tata sprawdził grubość lodu łopatą, uznał że możemy na niego
wejść. Początkowo cały czas ktoś się wywalał, ale po parunastu
minutach zaczęliśmy łapać równowagę, znaczy niektórzy, bo Emila
co jakąś minutę się wywalała. Graliśmy w piłkę na stawie pod
mostem. Polegała ona na tym, że trzeba było piłkę przebić tak,
żeby nikt z drużyny przeciwnej jej nie zatrzymał. Gdy piłka
uderzyła o przeciwny brzeg stawu, drużyna zdobywała punkt, ale
gdy któraś drużyna wybiła piłkę poza staw, drużyna przeciwna
dostawała piłkę. Wykopałem piłkę poza staw, więc dostały ją
dziewczyny. Ustaliły że wykopuje ją Wiki. Niestety, Wiki
wykopała piłkę za mocno, dostałem nią prosto w głowę i straciłem
przytomność. Pojawiłem się gdzieś w całkowitej czerni z różnymi
obracającymi się wokół mnie „oknami” na świat. W pierwszym oknie
leżałem nieprzytomny, wykrwawiający się na lodzie, i wokół mnie
rodzice. W kolejnym karetka ze mną jadąca na sygnale do
szpitala, w następnym oknie byłem wyciągany z karetki na noszach
pod szpitalem gdzieś w Bydgoszczy, w kolejnym oknie był korytarz
szpitala, w którym byłem wieziony na salę operacyjną, a w
ostatnim mój pogrzeb. Okno w którym był pokazany pogrzeb zaczęło
mnie wciągać do siebie. Zacząłem krzyczeć. Krzyczałem coraz
głośniej i próbowałem wyjść z „okna”. Gdy z niego wyszedłem,
zacząłem spadać. Spadałem i spadałem, coraz szybciej i coraz
głośnie,j krzyczałem i nagle... cisza, całkowita. Przerwał tę
ciszę ból, który mi sprawiła moja siostra, wskakując na moje
łóżko prosto na brzuch.
- Ałłł...!!! - wydarłem się – złaź ze mnie!
-J a żyję! - krzyknąłem – z bólem brzucha, ale żyję –
dopowiedziałem.
- No przecież żyjesz – powiedziała moja siostra, patrząc na mnie
jak na głupiego.
- A czemu miałbyś nie żyć? - zapytała.
- Nieważne – odpowiedziałem.
- Ufff...! to był tylko sen – powiedziałem cicho.
- A może nie całkiem? - powiedział jakiś głos znikąd.
- Kto to powiedział?