Dominika
Kledzik
Wigilia
Życie ma tendencję do robienia nam psikusów. Historia
uwielbia zataczać koła, olbrzymie okręgi malowane tęczową farbą na
asfalcie. Wszystko, co dzieje się na ziemi, nigdy nie jest
całkowicie czarne, ani w stu procentach białe. Kontroluje nami
szarość i monotonia, jako ludzie, często nie doceniamy tego, co
mamy. Wiele zagubionych w codzienności dusz wędruje cały czas w
stronę posiadania, a żadna z nich nie docenia najwyższych wartości,
które w żadnym stopniu nie wiążą się z przedmiotami, są to raczej
uczucia i relacje. Niestety, taka już nasza natura, że pewne rzeczy
udaje nam się dostrzec dopiero w momencie, gdy odchodzą
bezpowrotnie.
Julia przyśpieszyła lekko kroku, mając z tyłu
głowy świadomość, że powoli zaczyna się ściemniać. Nie mogła sobie
pozwolić, by pozostać na zewnątrz po zmroku. ,,To zbyt
niebezpieczne, a my nie możemy pozwolić sobie na takie ryzyko” -
wspominała słowa ojca. Cicho westchnęła, ale nie był to jedyny
dźwięk w okolicy. Ciężkie, czarne, wojskowe buty nastolatki wydawały
ciche szuranie z każdym wykonanym przez nią krokiem. Minęło tak
wiele dni, że ciężko jej było określić dokładną datę. Dwunasty
grudnia dwa tysiące dwudziestego piątego roku - jeśli mogła wierzyć
swoim zapiskom.
Śnieg utrzymywał się na niegdyś czarnym jak smoła asfalcie, który
obecnie popękał i nieco zbladł od silnego słońca, pozwalając
roślinności porosnąć autostradę. Środkiem drogi szła młoda
dziewczyna, która mimo zmęczonej twarzy i paru mocno widocznych
blizn na ciele czy psychice, liczyła sobie siedemnaście lat.
Jaśniutkie, spięte w koka włosy powiewały na wietrze. Ciemnozielona
kurtka została zapięta po samą szyję, mimo że nieco ograniczała
ruchy dziewczyny. Na plecach niosła cały swój ekwipunek w typowo
wojskowym plecaku. Notatnik, dwa długopisy, nieco jedzenia, woda,
latarka, śpiwór, zapalniczka, oraz nóż przypięty do boku - to
wszystko, co posiadała. Miała ze sobą jeszcze jedną rzecz, ukrytą w
tylnej kieszeni spodni, małe zawiniątko, które po odpakowaniu
ukazywało portret całej rodziny. Tylko Julia nie chciała o tym
pamiętać. Zbyt wiele wspomnień narastało wtedy w jej głowie.
Drzewa rzucały cień, skutecznie ograniczając i
tak słabą widoczność. Julia dokładnie uważała, gdzie stąpać, jednak
to skupiało ją na ziemi, skutecznie pozwalając zbliżyć się
przeciwnikowi. Całe szczęście obeszło się bez żadnych
niebezpiecznych spotkań. Świat może i się skończył, ale blondynka
dalej posiadała ogromne zapasy szczęścia. Dotarła do maleńkiej
chatki, a jej nogi były niczym z waty. Chyba przesadziła z ilością
przebytych kilometrów tamtego dnia. Wzięła do ręki nóż, nieśmiało
wchodząc do środka pogrążonego w ciemnościach budyneczku. Chwyciła
za latarkę, starając się oświetlić drogę. Drzwi lekko przymknęła,
obawiając się, że i tak będzie musiała uciekać. Zwiedzając kolejne
pomieszczenia, zdała sobie sprawę, że to miejsce zostało wyludnione
i praktycznie wyczyszczone z przedmiotów. Opustoszało niczym miasta,
w których bardzo trudno odnaleźć jakąkolwiek żywą duszę.
Julia weszła do jadalni, przynajmniej w niej ostało się nieco
rzeczy. Centralnym punktem pomieszczenia pozostawał stary drewniany
stół. Niegdyś biały obrus został pokryty mchem i zdecydowanie nie
zaliczał się do czystych. Po resztkach jedzenia dalej chodziły
robaki, a nieprzyjemny zapach dotarł aż do nosa dziewczyny.
Zasłoniła się chustką, którą cały czas miała na szyi, mijając
wspomniany wcześniej stół. Przerzuciła wzrokiem po przygotowanych
nakryciach. Dokładnie pięciu oraz sporej ilości potraw, po których
przez lata pozostała pleśń, skupiska bakterii czy owadów. Przeszła
dalej, świecąc światłem latarki na mały korytarz, a potem schodami
wchodząc na górę. Musiała sprawdzić cały budynek, nim postanowi
pozostać w nim na noc. Ze zrezygnowaniem weszła do ostatniego
pomieszczenia, niegdyś musiał on należeć do małego dziecka, bo na
ścianach dalej jakimś cudem ostały się plakaty i obrazki ze
zwierzątkami. W rogu zaś stało nakryte łóżeczko.
Uwagę siedemnastolatki przykuł pluszak leżący
obok komody, już z daleka mogła dostrzec rzep, a to sugerowało
umieszczone w zabawce baterie. Patrząc na fakt, jak drogim surowcem
stała się energia, Julia szybko uświadomiła sobie, że musi obejrzeć
przedmiot. Chwytając misia, mimowolnie odwróciła go, oczom
dziewczyny ukazał się mały wyświetlacz, ukazujący datę i godzinę.
Dwudziesty czwarty grudnia dwa tysiące dwudziestego piątego roku.
Westchnęła cicho, wiedziała, że myliła się w swoich obliczeniach.
Zdała sobie sprawę, że nie miała świadomości, co oznaczał ten dzień.
Wigilia. Julia tak wiele by oddała, żeby przeżyć jeszcze jedne
rodzinne święta, których kiedyś tak nienawidziła.
Czuła nie moc w każdym milimetrze swojego ciała, zdjęła
z ramion noszony przez siebie balast. Plecak spoczął obok niej,
kiedy oparła się o ścianę i kuląc nogi przy ciele, usiadła na
zniszczonej podłodze. Czuła się maleńka, bezbronna, miała wrażenie,
że kryjówka w kącie jest jedynym ratunkiem. Kurtkę odrzuciła na bok,
a z kieszeni wyjęła zwinięty w kosteczkę kawałek papieru. Drżącymi
rękoma rozłożyła go. Na widok bliskich jej serce zabiło mocniej. Od
dwóch i pół roku świat był ruiną, a Julia stopniowo stawała się
częścią tego chaosu. Czuła olbrzymi ból, który wypełniał całe ciało,
zamknęła oczy z zamiarem powstrzymania łez, jednak nie pomyślała o
tym, że to obudzi czekające na szanse wspomnienia.
Blondynka przeniosła się do czasów, gdy nie musiała się
niczym martwić. Biegała po salonie, czekając na pierwszą gwiazdkę.
Niebawem pod choinką miały pojawić się prezenty, a cała rodzina
zasiąść przy wigilijnym stole. Wszystko było idealnie zaplanowane.
Miała zaledwie pięć lat, włosy związane w dwa warkocze i śliczną
granatową sukienkę. Robiąc dwa kółka przy nakrytym stole, przebiegła
do kuchni, gdzie mama powoli gotowała zupy - barszcz i grzybową.
Kawałek dalej, przy piekarniku babcia nakładała na talerz domowej
roboty ciasteczka. Wszyscy byli szczęśliwi, tata ubierał choinkę, a
w radiu rozbrzmiewały kolędy. Okolica zdawała się taka idealna,
spokojna i piękna. Całkowicie inna niż naprawdę, jakby wyjęta z
baśni. Dom zdobiły liczne ozdoby, czekoladowe mikołaje, skarpety na
kominku, nawet poduszki na kanapie zostały odziane w odpowiednie do
okazji poszewki. Wszystkie te chwile pozostawały w dawno uśpionej
podświadomości. Momenty, których nie była w stanie przywrócić. Tak
wiele chciała zrobić, podczas gdy nie mogła już nigdy zobaczyć
swoich bliskich, odeszli w zapomnienie zupełnie jak śnieg wraz z
pierwszym ociepleniem.
Nastolatka zamrugała szybko, a następnie przeniosła wzrok na
fotografię. Stała tam z rodzicami i młodszym bratem. To śmieszne, że
właśnie to zdjęcie zostało wykonane dokładnie dwa lata temu.
Dwudziesty czwarty grudnia dwa tysiące dwudziestego trzeciego roku.
Julia pamiętała wiele najmniejszych szczegółów z tamtego dnia.
Zachowywała się niczym typowa rozwydrzona małolata, a pomyśleć, że
teraz już nigdy nie będzie jej dane zobaczyć rodziców.
Wstała dosyć późno, przed dziesiątą i pozostając w pidżamie zeszła
do kuchni. Zastała przed sobą brata lepiącego pierogi. Chłopiec miał
na sobie granatową bluzkę z jakiejś bajki oraz spodnie tego samego
koloru sięgające kolan. Normalnie na taki widok każda kochająca
siostra uśmiechnęłaby się i pomogła w przygotowaniach. Niestety to
nie było w stylu Julii. Bez słowa otworzyła lodówkę i wyjęła z niej
sok owocowy. Za dziewczyną pojawiła się mama, minęła ją, trzymając
dwie blachy ciasta. Kobieta kroiła placki, nie zwracając uwagi na
córkę.
- Julka idź do spiżarki, przynieś mi garnek z karpiem — nastolatka
przytaknęła głową. Wykonała polecenie, chociaż było to jedno z setek
kolejnych, jakie otrzymała tamtego dnia. Matka blondynki dobrze
wiedziała, że ta przechodzi swego rodzaju nastoletni bunt, ale
wydawała się to ignorować. W międzyczasie emocje gotowały się niczym
w dobrze rozgrzanym garnku świątecznego barszczu.
Otwarcie puszki pandory zajęło nieco czasu. Zbliżała się już
wigilijna kolacja, a w nastolatce narastał stres i zdenerwowanie.
Nie miała ochoty na czas z rodziną. Interesował ją telefon i idealne
świąteczne zdjęcie albo perfekcyjny makijaż, który może opublikować
na Instagramie. Życie nastolatki polegało na nic nieznaczących
wartościach, które przemijały zupełnie jak popularność artystów
popowych w dwudziestym pierwszym wieku. Wreszcie wybuchła, zrobiła
raban, krzycząc, narzekając. Doprowadziła matkę do płaczu, wylała
zupę grzybową na świeżo wyprasowany obrus. Brat ze strachu uciekł
pod stół. Zachowała się okropnie. Została zmuszona do pamiątkowego
zdjęcia, które upamiętniało ostatnią wspólną rodzinną Wigilię i
które teraz dzierżyła w dłoni. Jak bardzo by żałowała, gdyby nawet
do tego nie dopuściła, tracąc ostatnią szansę na obraz swoich
bliskich po ich śmierci. Zrujnowała nastrój i całą pracę bliskich
dla własnych fanaberii.
Julia zamrugała po raz kolejny, powstrzymując łzy. Zepsuła wszystko,
zachowała się niczym największa na świecie egoistka. Znów przed sobą
miała opuszczony pokój w zrujnowanym apokalipsą domu. Nic nie było
jak kiedyś, a świąteczny nastrój nie miał szansy bytu. Żałowała
każdego słowa, jakie wypowiedziała w stronę swoich bliskich na
skutek napływu szału. Chciała cofnąć czas, ale wiedziała, że to, co
było, nie ma szansy powrócić. Wszystko mogłaby wtedy zmienić,
zachowywać się lepiej w stosunku do matki, braciszka. Miłe i proste
życie przepadło tak jak jej rodzina, rozszarpana przez istoty rodem
z piekła. Właściwie, może to nawet lepiej, oni byli wolni, a ona
przeżywała swoją karę, oczyszczała duszę tutaj, na ziemi.
Blondynka miała tak wiele przez dużą część swego życia, niestety jak
to już bywa, nie szanowała tego. Uważała rodzinę za wkurzającą,
denerwowała się przez małe błędy bliskich albo miała im za złe, że
oczekują jej pomocy. Z upływem lat wiele się zmieniło, tylko nikt
nie ma takich mocy, by cofnąć się w czasie. Dlatego właśnie
„śpieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą”.*